Podróże

Zapowiedź – Wschód (ale nie Stasiuka)

To już tak jest. Jesteś i wiesz. Wschód. Nawet jeśli to bardziej Południe niż Wschód.
Wysiadamy w Burgas. Słońca pali niemiłosiernie. Na lotnisku gubię gdzieś kapelusz. Autobus powoli sunie w stronę morza. Jestem na Wschodzie.
Nie mówcie, że w Polsce jest tak samo. Nie jest. I nie chodzi o palmy. U nas kicz to rzecz wstydliwa, upchnięta po rogach, przykryta, zasłonięta, ewentualnie pozostawiona aby zniszczeć. Są wyjątki w posiadłościach tych, którzy skupili taką władze, że mogą – bo któż im zabroni? Księżom, biznesmenom czy politykom. Ale choćby zeszła się setka lewicowych pisarzy, a każdy z nich nasmarował setkę stron, to rzeczywistość pozostanie głucha na ich zaklinania – kicz u nas to nadal/jeszcze powód do wstydu.
Wschód jest inny. Tutaj kicz rozplenia się, wypełnia przestrzeń. Jest w makijażach dziewcząt, na reklamach, w telewizji, pośród turystycznych pamiątek. Po dwóch godzinach zaczynasz traktować go jak coś naturalnego. Jesteś przecież na Wschodzie.
Noc będzie nieprzespana. Drzemię w autobusie, granicę przekraczamy jak w letargu. Celnik wskazuje na tablicę i nazwę „POLAND” – 25 Euro płacę bez słowa. Przede mną jakiś mężczyzna z barwionymi wąsami (wystającymi daleko poza okrągłą twarz), w krawacie z Ataturkiem i w garniturze przypominającym wojskowy uniform, ożywia się na krótką chwilę i zamienia kilka ludzkich zdań z celnikiem. Potem wraca do swej posągowej maski.
Na miejsce docieramy nad ranem. Kierowca wyrzuca bagaże trochę zbyt mocno. Torba pana z ojcem Turków na krawacie pada na ziemię i pęka. Ze środka wysypują się kartofle.
Jestem na Wschodzie. Jestem w Turcji.
IMGP3985

Kozłówka

Jeśli miałbym  określić Kozłówkę jednym zdaniem, to sparafrazowałbym moją ulubioną powieściopisarkę i powiedziałbym, że ten pałac-muzeum to straszliwy skrót dziejów Polski. Polski sarmackiej, Polski zapatrzonej w Wersal i Rzym, Polski u szczytu swej potęgi, Polski zatrutej dumą nadmierną, syfilisem i zepsuciem obyczajów, Polski wysmakowanej, wielkiej polskiej polityki i malutkich, ciemnych sprawek, Polski jednomyślnej i rozszarpanej. W przenośni i dosłownie. Wiednia i Chocimia. Kraju od morza do morza i kraju rozdartego. Wazów, Sobieskich i Czartoryskich. Ziemiaństwa międzywojnia – jeszcze nieświadomego, że są już czasem przeszłym. Tych idących na układy i tych, którzy wierzyli w lufę swojego parabellum. Tych triumfujących, tych przegranych, tych zdradzonych, romantyków, realistów i przejściowców.
Jest w tym wszystkim jednak dysonans powodujący jakiś wewnętrzny smutek i żal. Wystarczy bowiem po wizycie w pałacu odwiedzić galerię sztuki socrealistycznej (nigdy w odwrotnej kolejności) aby zrozumieć tę olbrzymią przepaść pomiędzy „rzeczywistością szczecińską”, a snami naszych przodków. Chlewnia zestawiona z mitem – świnie sąsiadują z greckimi bogami. Bolesne, ale niezbędne. Oto nasz krzyż.
IMGP3847 (Kopiowanie) IMGP3854 (Kopiowanie) IMGP3856 (Kopiowanie) IMGP3860 (Kopiowanie) IMGP3825 (Kopiowanie) IMGP3827 (Kopiowanie) IMGP3834 (Kopiowanie) IMGP3835 (Kopiowanie) IMGP3841 (Kopiowanie) IMGP3843 (Kopiowanie) IMGP3846 (Kopiowanie)

Chmielaki 2014 (Krasnystaw) – fotorelacja

Rano obudził mnie nawalający o parapet deszcz. „No świetnie” pomyślałem sobie „idealna pogoda na tego rodzaju festyn!”. Cóż było jednak robić? Zdecydowaliśmy, że odwiedzimy Krasnystaw drugiego dnia Chmielaków i nie było już odwołania.  Trasa Lublin-Zamość to chyba jedna z bardziej malowniczych w naszym kraju. Przepiękne ekspozycje i różnice wysokości, na bądź co bądź nizinnym terenie.
IMGP3796 (Kopiowanie)
Niestety pogoda nie miała zamiaru się zmieniać. Złośliwa, dręcząca mżawka nie poprawiała nastrojów. W Krasnymstawie byliśmy o godzinie 10:20 więc pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła pw św. Franciszka Ksawerego, gdzie miała zostać odprawiona msza w intencji chmielarzy. Kościół parafialny ma przepiękne barokowe wnętrze z licznymi motywami morskimi (muszle, fale). No w końcu patron zobowiązuje. Kazanie było dość długie i nieco chaotyczne, z drugiej strony jednak erudycyjne i odważne. Żeby wspomnieć o problemach z alkoholizmem na mszy w intencji chmielarzy, to przyznaję trzeba mieć jaja (ubawił mnie setnie żart, o tym że w Krasnymstawie nie piją tylko cztery osoby – dwie na kościele i dwie na rynku. Jak się jednak okazało, Stanisław Bojarczuk z rynku już abstynentem nie jest).
IMGP3758 (Kopiowanie)
Po mszy odbył się chmielakowy przemarsz dożynkowy, niestety ze względu na pogodę raczej dość ubogi (poniżej jego końcówka).
IMGP3756 (Kopiowanie)
My jednak zostaliśmy na rynku i rozpoczęliśmy zwiedzanie stanowisk poszczególnych browarów. No cóż, trzeba przyznać że Krasnystaw zaszczycili chyba wszyscy, którzy liczą się w tej branży (a także kilku tych, którzy dopiero mają zamiar się liczyć). Byli również goście zza południowej i zachodniej granicy. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że pogoda nie przestraszyła sprzedawców i Ci nie wpadli na pomysł „zwinięcia” interesu wcześniej. Oczywiście najbardziej efektowne stoiska miały koncerniaki. Mogę sobie narzekać na piwa Perły, ale pojedynki zapaśnicze nich stanowisku, przyciągnęły większość oglądających.
IMGP3768 (Kopiowanie) IMGP3770 (Kopiowanie) IMGP3769 (Kopiowanie) IMGP3765 (Kopiowanie) IMGP3762 (Kopiowanie) IMGP3761 (Kopiowanie) IMGP3760 (Kopiowanie) IMGP3764 (Kopiowanie) IMGP3766 (Kopiowanie) IMGP3767 (Kopiowanie)
IMGP3773 (Kopiowanie)IMGP3772 (Kopiowanie)
Trochę brakowało gastronomii w centrum (bo proszę wybaczyć, ale gofry i lody gałkowe to raczej nie gastronomia). Zwłaszcza takiej, którą można by spożyć na jakimś zadaszonym obszarze. Na szczęście wystarczyło zejść z rynku aby znaleźć niewielki bar. Po obiedzie wróciliśmy na rynek, gdzie właśnie odbywało się wręczenie nagród. Zdecydowanie nie „siedzę” w piwnym światku, stąd też pewne rzeczy trochę mnie zaskoczyły. Dlaczego do konkursu dopuszczono zarówno piwa jak i browary, które nie miały własnych stanowisk lub których nie można było kupić? (Ot choćby nagrodzony w jednej z kategorii browar „Jedynka”). No i jak to możliwe, że najlepszym piwem festiwalu okazał się… Żywiec Porter! To prawda, że to jedyny Żywiec, który można wypić z uśmiechem na ustach, no ale cytując klasyka: „Czyż nie było lepszych?”…
IMGP3774 (Kopiowanie)
Jeszcze parę słów o tym co na stoiskach – browary wystawiły co się dało i naprawdę było w czym wybierać. Wprawdzie Pincie skończył się już Happy crack (sorry Rapti 😉 ) – ale mówi się trudno i kocha się dalej (to ciągle mój ulubiony browar). Ceny oscylowały w granicach 8 zł za butelkę i mniej, chociaż były wyjątki. Na stoisku z piwami z Czech, można było kupić 0,7 l limitowanego Bernarda Bohemian Ale za 50 zł! Sprzedawca chciał nawet dorzucić kufel z Primatora, ale aż takim fanem Ale nie jestem. No może, gdyby to był lambic 😉
I na koniec mała wisienka na torcie – Muzeum Regionalne w Krasnymstawie! Wspaniałe zbiory i bardzo miła oraz pomocna kadra. Warto wstąpić i zobaczyć piękny ozdobiony freskami refektarz, klasztorne podziemia i całą masę pamiątek historycznych z okolicy. Muzeum mieści się tuż obok kościoła parafialnego – nie powinno być kłopotów z jego odnalezieniem.
IMGP3788 (Kopiowanie) IMGP3783 (Kopiowanie) IMGP3782 (Kopiowanie) IMGP3786 (Kopiowanie) IMGP3785 (Kopiowanie) IMGP3784 (Kopiowanie) IMGP3781 (Kopiowanie) IMGP3777 (Kopiowanie) IMGP3778 (Kopiowanie) IMGP3776 (Kopiowanie)
Mimo fatalnej pogody Chmielaki 2014 uważam za naprawdę udane! Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej!

Praga – poradnik praktyczny

swiety_filtered
To był chyba mój siódmy pobyt w Złotej Pradze. Siódmy i mam nadzieję, że nie ostatni. Doszedłem do wniosku, że powoli zaczynam naprawdę dobrze poznawać to miasto i w sumie mógłbym udzielić kilku prostych rad dotyczących tego co warto zobaczyć. I tak powstał pomysł na serię wpisów o tym wspaniałym mieście. Na początek porady praktyczne:
Jak dojechać? – Darujmy sobie dane statystyczne i przejdźmy od razu do meritum. Obecnie najtańszym sposobem na dotarcie do stolicy Czech, są linie polskibus.com i Simple Express. Te drugie są nieco droższe, ale komfort jazdy jest jednak wyższy. Polskibus.com poza Warszawą i Wrocławiem zabiera również pasażerów z Łodzi. Niebawem ma ruszyć dodatkowa linia łącząca Lublin, Rzeszów i Katowice z Pragą. Autobusy przyjeżdżają na dworzec Florenc.
Drugą sensowną opcją dojazdu są pociągi. Można skorzystać z promocyjnych biletów IC z Warszawy (jeśli kupimy odpowiednio szybko, to można je dostać za 19 Euro), bądź spróbować z biletem kombinowanym. Kupujemy bilet do granicy, a następnej u czeskiego konduktora „przejściówkę” i przejazd do samej Pragi.
Jak poruszać się w obrębie miasta? – Praga jest bardzo dobrze skomunikowaną stolicą. Linie metra są sensownie rozmieszczone i dzięki nim możemy dotrzeć do większości ciekawych miejsc. Gdybyśmy jednak chcieli jechać gdzieś dalej, zabiorą nas tam autobusy lub tramwaje. Polecam kupno biletów całodobowych, koszt to 110 kc (około 18 zł), obowiązują na wszystkie rodzaje transportu miejskiego. UWAGA – w Pradze bilety ulgowe nie przysługują studentom! Polecam o tym pamiętać, bo kara za przejazd bez ważnego biletu wynosi 800 kc (ok. 130 zł).
Jak zwiedzać? – Jeśli nastawiamy się na oglądanie muzeów i galerii, warta polecenia jest Prague Card. Ceny (w zależności od tego jak długo karta ma być ważna) wahają się od 46 do 65 Euro. Może wydawać się to sporym wydatkiem, jednak karta gwarantuje darmowy wstęp do ponad 50 placówek muzealnych i zniżki do wielu innych. Trzeba też  pamiętać, że wstępy w Czechach są nieco droższe niż w Polsce. Dodatkowo jest też darmowym biletem komunikacji publicznej. Przed jej zakupem (można to zrobić na dworcu bądź w IT) warto sprawdzić listę muzeów i podliczyć czy taki zakup ma sens.
Co i gdzie zjeść? – Szczerze? Radzę zapomnieć o ekskluzywny restauracjach, które jako czeskie dania serwują szynkę z musztardą lub zwykły gulasz. Najlepiej wyjść poza centrum i poszukać jakiejś małej restauracji, lub jeśli trzymamy się Starego Miasta udać się do słynnej Havelskiej Koruny (Havelska 21). Za niecałe 20 zł można tam zjeść spory i prawdziwe czeski posiłek. Czego próbować? Na pewno knedlików (w wersji bramborowej lub zwykłej), smażonego sera, marynowanego sera, utopenca lub zupy czosnkowej z jajkiem.  W marketach polecam zaopatrzyć się w czekoladę Studencką i grube paluchy z kminkiem.
Co i gdzie pić? – Jasne, że piwo! Radzę jednak zapomnieć o Budweiserze, Pilsnerze, Brezniaku czy Krusovicach. Jeśli już musicie pić koncerniaki to moim skromnym zdaniem jedynie Velkopopovicki Kozel zasługuje na uznanie. Lepiej jednak porzucić ścisłe centrum i poszukać jakiegoś małego browaru lub pubu poza nim. Warto pokręcić się w tym celu po Zizkowie, albo udać się do klasztoru na Strahovie aby tam skosztować doskonałej Czeskiej IPY (Uwaga! Na terenie klasztoru działają trzy restauracje, ale tylko jedna jest przyjazna dla kieszeni. To ta, która jest najbliżej wejścia od strony Strahova).
Dla miłośników mocniejszych wrażeń pozostaje Beherovka (raczej wszyscy znają), pędzona na marihuanie wódka Konopna (nic szczególnego, ale z ciekawości można skosztować) lub absynt. Jeśli chodzi o „zieloną wróżkę” to ostrzegam – wiele restauracji oszukuje turystów i zamiast absyntu podaje znacznie słabszą nalewkę na absyncie! Jak poznać co piliśmy? Było to smaczne, słodziutkie i gładko poszło? Albo masz przepalone gardło, albo to nie był absynt! Jakiś czas temu oryginalny absynt podawały puby w okolicach rotundy św. Krzyża na ulicy Konviktskiej.
Miłośnikom win polecam winnice ogrodu botanicznego (ale o tym w następnych częściach).
Jeśli ktoś nie pije alkoholu powinien spróbować czeskiej Kofoli, która dzielnie wytrzymuje konkurencję ze strony Pepsi i Coca-Coli wypuszczając coraz to nowe smaki.
Gdzie spać? – Wszystko zależy od naszych wymagań. Można znaleźć sale wieloosobowe z dala od centrum i wtedy ceny można być niższa niż 30 zł za osobę/noc. Stracimy jednak sporo czasu na dojazdy do centrum miasta. Jeśli szukamy taniego hostelu w centrum i nie zależy nam na warunkach polecam hostel In Town na ulicy Ve Smeckach. Wprawdzie wejście i klatka schodowa niejednego mogą przyprawić o palpitacje serca, to pokoje są całkiem przestronne. Należy jednak zwrócić uwagę, że na dole znajduje Night club, a pracujące w nim dziewczyny zakwaterowane są w hostelu. Dlatego też wieczorem za oknami słychać okrzyki czarnoskórych naganiaczy, a na korytarzach… no cóż… przynajmniej jest na co popatrzeć.
Jeśli jednak szukamy czegoś przyjemniejszego to polecam hotele na Zizkowie. Warto przejrzeć pod tym kątem serwis booking.com – pokoje dwuosobowe ze śniadaniem (warto!) można upolować za mniej niż 50 zł za osobę/noc.
Można też szukać łóżek w kolejach czyli czeskich akademikach, chociaż te ostatnio nieco podniosły ceny.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Podróżowanie a… trzecie przykazanie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Spory ateistów i teistów, o to czy religia ułatwia czy utrudnia życie będą się toczyły chyba już do końca świata. Podobną kłótnię można by pewnie wymodzić w temacie wpływu wyznania na podróżowanie. Nie da się jednak ukryć, że większość systemów wierzeń narzuca pewne zasady czy obowiązki. W przypadku katolików jednym z nich jest uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej.
Jakiś czas temu na blogu Wędrowne Motyle trafiłem na taki wpis KLIK (zbieżność z tytułem mojego bloga przypadkowa). Przeczytałem i zacząłem się zastanawiać jak to jest ze mną. Wniosków było kilka. Przede wszystkim nie wyobrażam sobie pójścia do zboru czy meczetu ZAMIAST do kościoła. Nie chcę tu wchodzić w rozważania, o to czy wszyscy wierzymy w jednego Boga czy też nie, ale… zwyczajnie nie byłbym w stanie czegoś takiego zrobić. Co innego iść do cerkwi. Choć niestety nie wiedziałbym jak zachować się podczas prawosławnej liturgii, stąd może pewien opór. Ale do rzeczy! Jak to jest z mszą podczas podróży?
Ano bywało różnie. I to nawet nie o to chodzi, że nie po drodze, czy szkoda czasu. Nie. Powód oporu był banalny. Do szewskiej pasji doprowadza mnie siedzenie na mszy, z której nic nie rozumiem. Tym bardziej, że wystarczyłoby żeby ta msza byłaby po łacinie i wtedy gdziekolwiek bym nie był, chociaż wiedziałbym co się dzieje. Pamiętam mszę po macedońsku. Wielka nowoczesna katedra, sporo luda, ksiądz coś śmieszkuje na kazaniu, wierni się śmieją, a ja nic. Czułem jakby wszystkie oczy patrzyły właśnie na mnie. Bardzo nieprzyjemne wrażenie. Mimo wszystko jednak zawsze starałem się przemóc. Momentem, który przekonał mnie, że warto chociaż próbować, była wizyta w Holandii. Niewielka wioska gdzieś w centrum kraju, mały neogotycki kościółek, wakacje – więc jakieś 10% stanu parafii i ja. Niby coś tam do mnie podczas liturgii docierało. Wyłapywałem z kontekstu pojedyncze słowa. „Chociaż tyle” pomyślałem sobie. Doszło do kazania. Znudzony oglądam zdobienia kościoła i nagle słyszę „Czenstochowa”. Ki diabeł? Wsłuchuję się w kazanie i dociera do mnie, że ksiądz mówi o idei pielgrzymowania na przykładzie Polski. Łapię się na tym, że dzięki znajomości podstaw łaciny i angielskiego zaczynam rozumieć całe zdania! I tak już jest do końca – wprawdzie nadal nie znam niderlandzkiego i pewnie połowę z tego kazania przepuściłem, ale jego sens do mnie dotarł. Po mszy rozmawiałem chwilę z kapłanem. Był bardzo zaskoczony, ale i zadowolony z tego, że akurat podczas tej homilii w kościele był obecny Polak. Mówił, że podziwia nas za takie długie i forsowne przemierzanie kraju w zbożnym celu.
Jest jeszcze kilka mszy „podróżniczych”, o których mógłbym wspomnieć (np. to jak wytypowano mnie do pierwszego czytania w Tallinie – na całe szczęście po polsku) ale to właśnie to zdarzenie pokazało mi ile tak naprawdę zależy od podejścia i nastawienia. Jeśli tylko się chce to można naprawdę dużo. A co Wy o tym myślicie?

Co jest nie tak z błogosławioną Karoliną?

Nie było tak łatwo dotrzeć do Zabawy. W Tarnowie (jakby sam Wschód czy Południe chciały się tu oznaczyć) mamy kilka miejsc, z których odjeżdżają busy i łatwo je pomylić. Spóźniłem się na ranny transport, a kierowcy nie byli mi w stanie dokładnie powiedzieć gdzie znajdują się takie miejscowości jak Wał-Ruda, Zabawa czy Radłów. Milczały wymownie turystyczne mapy, choć było na nich miejsce dla świętego Stanisława, Matki Boskiej Patronki Ziemi Tarnowskiej czy Dzieciątka Jezus z Jodłowej. O biednej dziewczynie z Wał-Rudy nie wiedział nikt.
Pospacerowałem trochę po pustym jeszcze mieście, pooglądałem ulice,  pomnik Herberta który wygląda jak Henryk Gołębiewski, Jana Pawła II z twarzą Gargamela czy drewniany kościółek na Burku. Wreszcie nadjechał mój transport. Przez niecałą godzinę przemierzałem drogę wijącą się pośród anonimowych wiosek – jedyny podróżnik w busie, 1 maja 2014 roku.
Karolina oltarz
Zupełnie nie rozumiem kontrowersji narosłych wobec tej błogosławionej. Dlaczego akurat ona wyzwala w przeciwnikach Kościoła tyle złości i niechęci? Przecież mogłaby stać się wspólną ikoną katolicyzmu i środowisk feministycznych. Nie będę tu podawał linków do blogów czy publikacji prasowych, ale nietrudno znaleźć w internecie niejeden paszkwil na jej temat. Zdaję sobie sprawę, że istnieją postacie świętych i błogosławionych, które różnymi zachowaniami czy wypowiedziami mogą budzić kontrowersje, ale Karolina Kózkówna?
Nie chce mi się, wierzyć że chodzi tylko o przeprowadzenie sekcji zwłok (pierwszych oględzin ciała dokonała akuszerka, potem ściągnięto lekarzy z Krakowa) i zaznaczenie faktu, że dziewczyna nie została zgwałcona. Żywię dziwną nieufność do antyteistów i śmiem twierdzić, że gdyby sprawa zakończyła się inaczej, kpiny byłby jeszcze bardziej dotkliwe. Może więc istotne jest to, że kult Karoliny ma w sobie sporo wiejskiego kiczu? Ale którego ze świętych nie dotyka brak gustu wiernych. Czy to pierwsi męczennicy czy św. Franciszek, czy patroni Polski – wobec kiczu wszyscy oni są równi. Zresztą secesyjne wnętrze kościoła w Zawadzie i współczesne witraże są naprawdę piękne. I nawet kretyńskie pamiątki (jak choćby rymowana malowanka, gdzie dziecko pokolorować może scenę w której żołnierz mierzy z mausera do błogosławionej) nie są w stanie zepsuć tego wrażenia. Nie trzyma się też kupy argumentowanie, że nie ona jedna została zgwałcona, więc czemu ten kult. W Wał-Rudzie usłyszałem jasno i wyraźnie – Kózkówna była pierwszą świecką katechetką na tym obszarze. Jej śmierć wynikła z zachowania się jak trzeba, ale istotne jest całe życie.
karolina kosciol
Dopiero w Radłowie znajduję pierwszy ślad Karoliny Kózkówny. Duży pomnik i napis „Ziemia błogosławionej Karoliny”. Niewielka to ziemie, ledwie kilka wiosek, wciśniętych między dziedzinę ponurego biskupa z południa, dzieciątka z zachodu, kronikarza z północy i jakiegoś bliżej niezidentyfikowanego księdza z położonego na wschodzie Żabna. W Zabawie spotykam pielgrzymkę Rodzin Radia Maryja. Starsze panie znacznie odbiegają od stereotypu tego środowiska jakimi karmią nas media – są miłe i uczynne. Rozmawiamy o wspólnych znajomych (pielgrzymka jest z Ozorkowa), o młodych i starych, o szkołach, o niegodnych kapłanach, o aparatach fotograficznych, o podróżach i planach na przyszłość. Proponują mi podwiezienie, wobec ich argumentów mięknie kierowca i siostra zakonna. Zabierają mnie autokarem do Wał-Rudy, a potem do Żabna. Tu nasze drogi się rozchodzą. Panie proponują mi wprawdzie wycieczkę razem z nimi do Komańczy, ale mimo wszystko zmuszony jestem odmówić. Trzeba mi na północ, na Ponidzie!
Karolina dom
„Jest Śmiech i śmiech,
jak dar, jak grzech.
Lecz jest i łza i nad nią ja,
nie parsknę póki boleść trwa.”
Śpiewał Wielki Jacek Kaczmarski. Środowiska lewicowe nigdy nie słuchały go uważnie i tej lekcji również nie pojęły. Jak bowiem inaczej nazwać kpiny z ofiary gwałtu? Czy jeśli złem jest sekcja zwłok, to jak nazwać takie mentalne szturchanie martwej dziewczyny? Skurwysyństwem? Chyba za słabo.
Odpowiadając na przekornie postawione w tytule pytanie – z błogosławioną Karoliną jest wszystko w porządku. To ze światem jest coś cholernie nie tak. A może taka jest właśnie kolej rzeczy i od początku do końca grać będziemy jedynie role ofiar i oprawców?
Karolina witraz

Wariant bałtycki – Tallin poza centrum.

O tym, że duszy miasta trzeba szukać na przedmieściach pisał Herbert w swoich esejach. I jak się okazuje miał rację. Moja ukochana Praga ma przecież swój niepowtarzalny Zizkow, Łódź to wszak Chojny – „najpiękniejsze z wszystkich przedmieść świata”, a Tallin? Ano ma na przedmieściach sporo ciekawych rzeczy do obejrzenia. Zacznijmy od zachodu:
1) Skansen Rocca al Mare
– znajduje się w dzielnicy Haabersti dość daleko od średniowiecznej części miasta. Można się wybrać piechotą jeśli mamy ochotę na długi spacer, ale lepiej chyba skorzystać z komunikacji miejskiej. Skansen wart jest tej wędrówki – przedstawia budownictwo z różnych części Estonii, a sam jego obszar jest zaskakująco duży. Do wielu obiektów można wejść, w niektórych są pracownicy muzeum, którzy opowiedzą o danym budynku. W przeciwieństwie do mocno reklamowanego skansenu w Sztokholmie ten estoński naprawdę ma się czym pochwalić. Bilet o ile mnie pamięć nie myli kosztuje ok. 6 Euro, ale 18 maja, 23 kwietnia i 29 września wstęp jest darmowy.
skansen1 skansen2
2) Pałac Kadriorg – znajduje się po drugiej stronie miasta. Powstawał w latach 1718-1725 jako letnia rezydencja rodziny carskiej. Jeszcze podczas budowy carostwo pojawiało się w Kadriorgu, ale później straciło zainteresowanie budowlą. Może dzięki temu pałac nie kojarzył się później komunistom z caratem i nie podzielił losu podobnej budowli jaka niegdyś stała w naszej Białowieży? Kto wie…
Carowie już pałacu nie nawiedzają, ale ma on innych równie ciekawych lokatorów.
kardriorg2 kardriorg
3) Dzielnica Kriistine – dzielnica znajdująca się pomiędzy centrum, a pałacem Kadriorg – składa się z parterowych drewnianych domków i piętrowych willi. Jej niezwykły klimat przenosi nas w przełom XIX i XX wieku, jednak nie kojarzy się z wielką nadbałtycką metropolią. Przypomina raczej ciche i spokojne miasteczko – położone z dala od wielkich spraw tego świata. Wiele domków jest zamieszkanych, część jest pełni funkcje publiczne i kulturowe.
domki
4) Muzeum Bankowości – nie jest to wprawdzie atrakcja, która zwali Was z nóg, ale jest za darmo i do tego tuż obok centrum. W kilku salach przedstawiono rozwój estońskich banków, aż do czasów współczesnych. Warto zajrzeć choćby ze względu na przepiękne freski w klatce schodowej.
muzeum
5) Ruiny klasztoru św. Brygidy – Cóż reformacja bywała brzemienna skutkach. Zrujnowany klasztory w Tallinie jest jednym z najlepszych przykładów. A jednak te średniowieczne ruiny zachowały niesamowity klimat, znacznie silniej przemawiający do mnie, niż dziesiątki telewizorów w luterańskim kościele św. Olafa. Klasztor znajduje się w dość odległej dzielnicy Pirita, warto jednak się tam przejechać. Mnie kojarzył się z angielskimi ruinami, które tak chętnie opiewali XIX wieczni poeci z wysp. Wstęp kosztuje ok. 2 Euro.
klasztor2 klasztor
6) Nadbrzeże – skrywa kilka atrakcji. Więzienie zamienione obecnie w muzeum, które można zwiedzać z przewodnikiem i nowe muzeum morskie, odznaczone wieloma nagrodami. Można w nim zobaczyć m. in. łodzie podwodne. Wstęp jest jednak dość kosztowny i odniosłem wrażenie, że ekspozycja została przygotowana raczej pod kątem najmłodszych zwiedzających.
Jeśli zaś oszczędzacie na zwiedzaniu, warto udać się na przystań promową i poobserwować załadunek promów. Widok olbrzymich ciężarówek wjeżdżających w kilkupiętrowe promy, naprawdę robi wrażenie.

Krupe – upał

 IMGP3040 (Kopiowanie) „Lato wybuchło z całych sił” śpiewa Rogucki, ale to przecież jeszcze maj, a nie sierpień. A jednak czuję na sobie palące promienie słońca. Idę już godzinę od zapomnianej stacji kolejowej w Żulinie. Na szczęście, muszę w końcu porzucić asfaltówkę i przejść na piaszczystą drożynę. Jest trochę lepiej, gorąco nie bije od piasku tak mocno jak od czarnego niczym smoła nawierzchni. Na chwile przed tym nim dostrzegę cel mojej wędrówki wracam do rzeczywistości. Potem ukazuje mi się zamek. Skąpany w zieleni, czerwonobrunatny kloc potężnych murów, dumnej magnackiej siedziby. Z daleka wygląda naprawdę dobrze, wyobrażam sobie jakie wrażenie musiał robić na podróżujących w XVII wieku. Przedsmak Lublina bądź Zamościa – zależnie od tego w którą stronę jechałeś.
Wewnątrz jest już gorzej. Kilkadziesiąt kroków to w jedną, to w drugą stronę. Obok scena i przygotowania do festynu „Gwiazdy na zamku”. Parasol nieśmiertelnego Żubra. Powoli obchodzę grube mury. Znowu dopada mnie upał. Jest maj 2014 roku, równie dobrze jednak mógłby być rok 1577, gdy Paweł Orzechowski ziszczał swoje marzenie. Czy przewidział, że podetnie je najazd nie Rusinów czy Tatarów, ale dalekich wówczas i nierealnych jak senny majak Szwedów? Chyba nie. Tym bardziej nie mógł wiedzieć, że po latach w tych dumnych murach gzić się będzie upojony piwem plebs. On sam zaś, ukarany za grzechy herezji, będzie jako cień spoglądał na to wszystko znad zamkowego stawu.
IMGP3042 (Kopiowanie)
W pobliskim sklepie spożywczym kupuję trochę słodkich ciastek i butelkę mrożonej herbaty. Siadam na ławce obok miejscowego pijaczka. Podchodzi jakiś chłopak i podaje jemu i mnie rękę na przywitanie. Gawędzą chwilę o zbliżającej się imprezie, ale bez szczególnej atencji.
Ruszam w dalszą drogę. Nie pamiętam z niej zbyt wiele. Upał morduje pamięć. Przed oczyma przesuwają mi się jakieś krajobrazy, pomniki, fabryczne zabudowania. Rzeczywistość płynie. Świadomość wraca w Krasnymstawie. Na dworcu autobusowym jakaś dzierlatka unosi do góry różową bluzkę i szepcze: „Kurwa wolę zimę, sto razy”.  Mam ochotę coś powiedzieć lub zrobić, ale gorąco odbiera mi siły. Wycofuję się w cień, lecz tam również nie znajduję ukojenia.
IMGP3043 (Kopiowanie)

Retrospektywa – Belgrad

Na starym blogu pozostało jeszcze kilka wpisów, które jak sądzę, warto ocalić. Stąd taka wspomnieniowa seria. Na początek – Belgrad sprzed czterech lat:

To był pierwszy dzień. Stałem na ruinach belgradzkiej twierdzy i patrzyłem w stronę mostu na Sawie. Zmęczony lotem, zły że nic tu z egzotyki wschodu, że jedynie cyrylica, cerkwie, tłuste jedzenie i ludzie szarzy jak u nas. Patrzyłem na te światła, jak jakiegoś Krakowa, Paryża czy innego Mediolanu. Byłem zły bo nie tego tu szukałem. Odwróciłem głowę, spojrzałem na południe i oniemiałem. To była nicość. Pradawne, absolutne nic. W miejscu gdzie Sawa wpadała do Dunaju. Pustka. Wtedy po raz pierwszy zacząłem naprawdę rozumieć Serbów. Siedzieli tu setki lat, patrzyli na północ, na światła Habsuburgów, na pieprzony Wiedeń, cały ten lukurwany szyk i styl. A za nimi była czarna dziura. Turcy, krzywe szable, turbany islam, wielożeństwo. I to wszystko lazło z butami w ich cerkwie, w ich święte ikony, dymy kadzideł, w ich prawosławne chramy. Oni zaś żyli ściśnięci przez dzicz i przez nadludzi. Stąd ta nienawiść. Stąd to wspaniałe, niczym nie zmącone pierwotne uczucie nienawiści do wszystkiego co nie jest choć odrobinę serbskie.

Wyobrażałem sobie, ze tutaj właśnie stał Jan Hunyady, opuszczony przez wszystkim spisany na straty przez wyrachowany Zachód, przez swoich Węgrów, papieża, dożę i resztę cywilizowanego świata. Stał i patrzył jak pada zewnętrzny mur Belgradu. Do ataku szli janczarzy – fanatyczna gwardia sułtana zmiotła nadzieje obrońców, po czym długim  wężem wlała się w belgradzką dolinę. Hunyady nawet się nie poruszył. On i jego żołnierze doskonale wiedzieli co będzie dalej. I ów Węgeir, wraz garstką Serbów, swoich, Polaków i krzyżowców, w jednej chwili posłał do diabła najbardziej elitarną jednostkę wojskową jaką kiedykolwiek miał Islam. Tak po prostu. Dla nich zupełnie normalne było wyłożyć doliny smołą, olejem i wszystkim co tam jeszcze mieli pod ręką. A potem to zwyczajnie podpalić. Musieli nienawidzić. Inaczej nie umiem tego wytłumaczyć.

U ujścia Sawy płonęły pojedyncze światła. A dalej niebo łączyło się z ziemią wielką smugą ciemności…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
(To oczywiście nie jest Belgrad – ale Serbia i Dunaj już jak najbardziej)