Nowości ;)

Od jakiegoś czasu nie piszę. Blog nie umarł – powróci ale w trochę innej szacie i odrobinę bardziej profesjonalny. A jak na razie możecie mnie oglądać i słuchać tutaj:

Jeśli się Wam spodoba to zapraszam do subskrypcji:
http://www.youtube.com/channel/UCUfshfo4WgVWiWbQ8u0p0LQ?sub_confirmation=1

„Muzeum Niewinności” Orhana Pamuka – recenzja

Autosave-File vom d-lab2/3 der AgfaPhoto GmbH Od jakiegoś czasu każde moje „podejście” do noblistów kończy się najmniej rozczarowaniem. Niestety nie inaczej było z „Muzeum niewinności” Orhana Pamuka. Turecki noblista z 2006 roku to w swoim kraju postać nietuzinkowa i kontrowersyjna. Związany z liberalnymi środowiskami pisarz, kilkukrotnie narażał się armii i nacjonalistom. Jego książki bywały palone i wycofywane z bibliotek. Do skandalu doszło w 2005 roku kiedy to Pamuk otwarcie przyznał, że Turcja ponosi odpowiedzialność za śmierć ponad miliona Ormian. Wytoczono mu proces (za obrazę armii i rządu) jednak na skutek międzynarodowych nacisków zarzuty wycofano. Jedną z najpopularniejszych jego powieści (przynajmniej w Turcji) jest „Muzeum niewinności”. Historia rozgrywającej się na przestrzeni kilkunastu lat miłości bogatego Kemala i jego ubogiej krewnej Fusun, to jednocześnie powieść psychologiczna i bogaty fresk społeczny. Poza przemianami głównych bohaterów obserwujemy też zmiany jakie zachodzą w tureckim społeczeństwie i jego powolnym zbliżaniu się do Europy. Pamuk zagląda do pałaców tureckich biznesmanów i maleńkich domostw stambulskiej biedoty. Akcja toczy się dość wolno i ospale, często ustępuje by dać miejsce przemyśleniom głównego bohatera. Nie da się ukryć, że powieść dla osoby zupełnie nieznającej kultury tego kraju i jego najnowszej historii będzie fascynującą wyprawą. Pamuk pokazuje obyczaje, obrzędy i przekonania (często zupełnie laickie i niezwiązane z islamem), które dla Europejczyka mogą być naprawdę interesujące. Dodatkowo autor „Muzeum niewinności” wypracował własny styl, który zapewne wielu czytelnikom przypadnie do gustu. Nieco powolny sposób narracji, skupianie się na emocjach bohaterów czy sentymentalne spojrzenie na czasy własnej młodości – to jego znaki rozpoznawcze. Niestety nie jestem w stanie powiedzieć o tej książce nic więcej dobrego. Dawno nic mnie tak wybitnie nie wymęczyło. Przede wszystkim zawiodłem się na bohaterach. Kemal to typ „ciamcialamcia” – mężczyzny werterycznego i depresyjnego. Przegrywa życie na własne życzenie, w decydujących momentach nie potrafi „walnąć pięścią w stół” bądź wycofać się z honorem. Zamiast tego cierpi, cierpi i jeszcze raz cierpi. Zaś jego ukochana Fusun – to pusta i próżna dziewczyna łatwo ulegająca nastrojom i nie potrafiąca docenić szczęścia jakie mogłoby ją spotkać. Całą reszta postaci (może z wyjątkiem Sibel, która jest jednak jeszcze bardziej irytująca niż Fusun)można spokojnie zbyć milczeniem bądź określić jednym, dwoma zdaniami. Jednak największe rozczarowanie stanowił świat przedstawiony. Owszem opisy świąt czy zwyczajów są naprawdę fascynujące, jednak butne zapewnienia autora że ta historia mogła wydarzyć się tylko w Turcji są śmieszne. Spójrzmy prawdzie w oczy tarcia pomiędzy laicką oligarchią, a konserwatywną resztą społeczeństwa mieliśmy przez cały PRL (i chyba mamy nadal). Krwawy obrzęd świąteczny z zabiciem barana, który tak wbija się w pamięć dzieci? A pamiętacie wigilijne karpie w wannach? Porzucone przez narzeczonych kobiety, tak łatwo osądzane przez społeczeństwo? Cóż w Turcji przynajmniej ojciec dziewczyny miał prawo dochodzić sprawiedliwości. Jak się okazuje rzekoma odrębność  Turcji lat 70. I 80. Jest tylko fasadowa. Fusun i Kemal mogliby zakochać się również w realiach Polski Rzeczpospolitej Ludowej. Może to jest właśnie klucz do popularności powieści? Obraz świata, który odszedł a do którego wielu wzdycha z tęsknotą? To jednak za mało aby urzec i mnie. Po „Śnieg” i inne powieści tego autora raczej prędko nie sięgnę. PS Książka jest w Turcji tak popularna, że w Stambule otwarto nawet Muzeum Niewinności. Jeśli jesteście ciekawi co prezentują jego podwoje – zapraszam tutaj:

Zapowiedź – Wschód (ale nie Stasiuka)

To już tak jest. Jesteś i wiesz. Wschód. Nawet jeśli to bardziej Południe niż Wschód.
Wysiadamy w Burgas. Słońca pali niemiłosiernie. Na lotnisku gubię gdzieś kapelusz. Autobus powoli sunie w stronę morza. Jestem na Wschodzie.
Nie mówcie, że w Polsce jest tak samo. Nie jest. I nie chodzi o palmy. U nas kicz to rzecz wstydliwa, upchnięta po rogach, przykryta, zasłonięta, ewentualnie pozostawiona aby zniszczeć. Są wyjątki w posiadłościach tych, którzy skupili taką władze, że mogą – bo któż im zabroni? Księżom, biznesmenom czy politykom. Ale choćby zeszła się setka lewicowych pisarzy, a każdy z nich nasmarował setkę stron, to rzeczywistość pozostanie głucha na ich zaklinania – kicz u nas to nadal/jeszcze powód do wstydu.
Wschód jest inny. Tutaj kicz rozplenia się, wypełnia przestrzeń. Jest w makijażach dziewcząt, na reklamach, w telewizji, pośród turystycznych pamiątek. Po dwóch godzinach zaczynasz traktować go jak coś naturalnego. Jesteś przecież na Wschodzie.
Noc będzie nieprzespana. Drzemię w autobusie, granicę przekraczamy jak w letargu. Celnik wskazuje na tablicę i nazwę „POLAND” – 25 Euro płacę bez słowa. Przede mną jakiś mężczyzna z barwionymi wąsami (wystającymi daleko poza okrągłą twarz), w krawacie z Ataturkiem i w garniturze przypominającym wojskowy uniform, ożywia się na krótką chwilę i zamienia kilka ludzkich zdań z celnikiem. Potem wraca do swej posągowej maski.
Na miejsce docieramy nad ranem. Kierowca wyrzuca bagaże trochę zbyt mocno. Torba pana z ojcem Turków na krawacie pada na ziemię i pęka. Ze środka wysypują się kartofle.
Jestem na Wschodzie. Jestem w Turcji.
IMGP3985

Jemy po łódzku cz. 3

Trzecia i chyba już ostatnia część przygód z łódzkimi potrawami. Dziś więcej regionu niż samego miasta.
1) Zupa śledziowa – Koszmar mojego dzieciństwa i coroczna wielkopiątkowa trauma. Ale cóż było robić, tak ważnej łódzkiej potrawy nie mogło tu przecież zabraknąć. Dlatego przyrządziłem sam i z trudem przełknąłem.  Z góry proszę jednak o wyrozumiałość, bo zdaję sobie sprawę, że ta potrawa ma spore grono zwolenników.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
2) Prażucha ziemniaczana, prażoki – No i tu mam nie lada problem. U mnie w domu zawsze mówiono na to prażucha. Z internetu dowiaduję się jednak, że to potrawa pochodząca z Lubelszczyzny, a w Łodzi jedzono prażoki, które przygotowywano w ten sam sposób, dzielono je jednak na kluski. Bądź co bądź – najpierw do miękkości gotujemy ziemniaki, następnie dodajemy do nich odrobinę mąki i mocno ubijamy, aż do otrzymania gęstej, sprężystej masy. Do tego koniecznie – kapuśniak!
IMGP3411 (Kopiowanie)
3) Zupa z gruszek z ziemniakami – Potrawa z okolic Gałkowa. Dla mnie sam pomysł na coś takiego był mocno absurdalny. Jeszcze zupę z gruszek byłem sobie w stanie wyobrazić (w końcu nie raz jadłem zupy owocowe). Ale ziemniaki? Okazuje się, jednak że tworzą z taką zupką smaczne i harmonijne połączenia (Potrawa z listy Ministerstwa Rolnictwa).
IMGP3802 (Kopiowanie)
4) Chleby – no właśnie, a co powiecie o łódzkim pieczywie? Macie jakieś wspomnienia z dzieciństwa z nim związane? Ja pamiętam tylko gorące bułki z piekarni przy Rzgowskiej naprzeciwko tzw. Białego Kościoła (parafia Przemienienia Pańskiego), sprzedawane wyjątkowo wieczorami, zaraz po wypieczeniu. Jednak wspominania już wcześniej lista Ministerstwa Rolnictwa, wymienia całą listą łódzkich chlebów. Mnie najbardziej zainteresował kozacki chleb z Ozorkowa i związana z nim historia. Ponoć przepis przywieźli ze sobą żołnierze rosyjscy. Chleb miał w sobie siemię lniane, ziarna słonecznika i płatki owsiane. Wypiekać miał go dla sołdatów piekarz o nazwisku… Kozak. Pieczywo na zakwasie i mące żytniej zasmakowało też mieszkańcom Ozorkowa i zostało w regionie już na stałe.
IMGP3808 (Kopiowanie)

Kozłówka

Jeśli miałbym  określić Kozłówkę jednym zdaniem, to sparafrazowałbym moją ulubioną powieściopisarkę i powiedziałbym, że ten pałac-muzeum to straszliwy skrót dziejów Polski. Polski sarmackiej, Polski zapatrzonej w Wersal i Rzym, Polski u szczytu swej potęgi, Polski zatrutej dumą nadmierną, syfilisem i zepsuciem obyczajów, Polski wysmakowanej, wielkiej polskiej polityki i malutkich, ciemnych sprawek, Polski jednomyślnej i rozszarpanej. W przenośni i dosłownie. Wiednia i Chocimia. Kraju od morza do morza i kraju rozdartego. Wazów, Sobieskich i Czartoryskich. Ziemiaństwa międzywojnia – jeszcze nieświadomego, że są już czasem przeszłym. Tych idących na układy i tych, którzy wierzyli w lufę swojego parabellum. Tych triumfujących, tych przegranych, tych zdradzonych, romantyków, realistów i przejściowców.
Jest w tym wszystkim jednak dysonans powodujący jakiś wewnętrzny smutek i żal. Wystarczy bowiem po wizycie w pałacu odwiedzić galerię sztuki socrealistycznej (nigdy w odwrotnej kolejności) aby zrozumieć tę olbrzymią przepaść pomiędzy „rzeczywistością szczecińską”, a snami naszych przodków. Chlewnia zestawiona z mitem – świnie sąsiadują z greckimi bogami. Bolesne, ale niezbędne. Oto nasz krzyż.
IMGP3847 (Kopiowanie) IMGP3854 (Kopiowanie) IMGP3856 (Kopiowanie) IMGP3860 (Kopiowanie) IMGP3825 (Kopiowanie) IMGP3827 (Kopiowanie) IMGP3834 (Kopiowanie) IMGP3835 (Kopiowanie) IMGP3841 (Kopiowanie) IMGP3843 (Kopiowanie) IMGP3846 (Kopiowanie)

Chmielaki 2014 (Krasnystaw) – fotorelacja

Rano obudził mnie nawalający o parapet deszcz. „No świetnie” pomyślałem sobie „idealna pogoda na tego rodzaju festyn!”. Cóż było jednak robić? Zdecydowaliśmy, że odwiedzimy Krasnystaw drugiego dnia Chmielaków i nie było już odwołania.  Trasa Lublin-Zamość to chyba jedna z bardziej malowniczych w naszym kraju. Przepiękne ekspozycje i różnice wysokości, na bądź co bądź nizinnym terenie.
IMGP3796 (Kopiowanie)
Niestety pogoda nie miała zamiaru się zmieniać. Złośliwa, dręcząca mżawka nie poprawiała nastrojów. W Krasnymstawie byliśmy o godzinie 10:20 więc pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła pw św. Franciszka Ksawerego, gdzie miała zostać odprawiona msza w intencji chmielarzy. Kościół parafialny ma przepiękne barokowe wnętrze z licznymi motywami morskimi (muszle, fale). No w końcu patron zobowiązuje. Kazanie było dość długie i nieco chaotyczne, z drugiej strony jednak erudycyjne i odważne. Żeby wspomnieć o problemach z alkoholizmem na mszy w intencji chmielarzy, to przyznaję trzeba mieć jaja (ubawił mnie setnie żart, o tym że w Krasnymstawie nie piją tylko cztery osoby – dwie na kościele i dwie na rynku. Jak się jednak okazało, Stanisław Bojarczuk z rynku już abstynentem nie jest).
IMGP3758 (Kopiowanie)
Po mszy odbył się chmielakowy przemarsz dożynkowy, niestety ze względu na pogodę raczej dość ubogi (poniżej jego końcówka).
IMGP3756 (Kopiowanie)
My jednak zostaliśmy na rynku i rozpoczęliśmy zwiedzanie stanowisk poszczególnych browarów. No cóż, trzeba przyznać że Krasnystaw zaszczycili chyba wszyscy, którzy liczą się w tej branży (a także kilku tych, którzy dopiero mają zamiar się liczyć). Byli również goście zza południowej i zachodniej granicy. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że pogoda nie przestraszyła sprzedawców i Ci nie wpadli na pomysł „zwinięcia” interesu wcześniej. Oczywiście najbardziej efektowne stoiska miały koncerniaki. Mogę sobie narzekać na piwa Perły, ale pojedynki zapaśnicze nich stanowisku, przyciągnęły większość oglądających.
IMGP3768 (Kopiowanie) IMGP3770 (Kopiowanie) IMGP3769 (Kopiowanie) IMGP3765 (Kopiowanie) IMGP3762 (Kopiowanie) IMGP3761 (Kopiowanie) IMGP3760 (Kopiowanie) IMGP3764 (Kopiowanie) IMGP3766 (Kopiowanie) IMGP3767 (Kopiowanie)
IMGP3773 (Kopiowanie)IMGP3772 (Kopiowanie)
Trochę brakowało gastronomii w centrum (bo proszę wybaczyć, ale gofry i lody gałkowe to raczej nie gastronomia). Zwłaszcza takiej, którą można by spożyć na jakimś zadaszonym obszarze. Na szczęście wystarczyło zejść z rynku aby znaleźć niewielki bar. Po obiedzie wróciliśmy na rynek, gdzie właśnie odbywało się wręczenie nagród. Zdecydowanie nie „siedzę” w piwnym światku, stąd też pewne rzeczy trochę mnie zaskoczyły. Dlaczego do konkursu dopuszczono zarówno piwa jak i browary, które nie miały własnych stanowisk lub których nie można było kupić? (Ot choćby nagrodzony w jednej z kategorii browar „Jedynka”). No i jak to możliwe, że najlepszym piwem festiwalu okazał się… Żywiec Porter! To prawda, że to jedyny Żywiec, który można wypić z uśmiechem na ustach, no ale cytując klasyka: „Czyż nie było lepszych?”…
IMGP3774 (Kopiowanie)
Jeszcze parę słów o tym co na stoiskach – browary wystawiły co się dało i naprawdę było w czym wybierać. Wprawdzie Pincie skończył się już Happy crack (sorry Rapti 😉 ) – ale mówi się trudno i kocha się dalej (to ciągle mój ulubiony browar). Ceny oscylowały w granicach 8 zł za butelkę i mniej, chociaż były wyjątki. Na stoisku z piwami z Czech, można było kupić 0,7 l limitowanego Bernarda Bohemian Ale za 50 zł! Sprzedawca chciał nawet dorzucić kufel z Primatora, ale aż takim fanem Ale nie jestem. No może, gdyby to był lambic 😉
I na koniec mała wisienka na torcie – Muzeum Regionalne w Krasnymstawie! Wspaniałe zbiory i bardzo miła oraz pomocna kadra. Warto wstąpić i zobaczyć piękny ozdobiony freskami refektarz, klasztorne podziemia i całą masę pamiątek historycznych z okolicy. Muzeum mieści się tuż obok kościoła parafialnego – nie powinno być kłopotów z jego odnalezieniem.
IMGP3788 (Kopiowanie) IMGP3783 (Kopiowanie) IMGP3782 (Kopiowanie) IMGP3786 (Kopiowanie) IMGP3785 (Kopiowanie) IMGP3784 (Kopiowanie) IMGP3781 (Kopiowanie) IMGP3777 (Kopiowanie) IMGP3778 (Kopiowanie) IMGP3776 (Kopiowanie)
Mimo fatalnej pogody Chmielaki 2014 uważam za naprawdę udane! Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej!

Praga – poradnik praktyczny

swiety_filtered
To był chyba mój siódmy pobyt w Złotej Pradze. Siódmy i mam nadzieję, że nie ostatni. Doszedłem do wniosku, że powoli zaczynam naprawdę dobrze poznawać to miasto i w sumie mógłbym udzielić kilku prostych rad dotyczących tego co warto zobaczyć. I tak powstał pomysł na serię wpisów o tym wspaniałym mieście. Na początek porady praktyczne:
Jak dojechać? – Darujmy sobie dane statystyczne i przejdźmy od razu do meritum. Obecnie najtańszym sposobem na dotarcie do stolicy Czech, są linie polskibus.com i Simple Express. Te drugie są nieco droższe, ale komfort jazdy jest jednak wyższy. Polskibus.com poza Warszawą i Wrocławiem zabiera również pasażerów z Łodzi. Niebawem ma ruszyć dodatkowa linia łącząca Lublin, Rzeszów i Katowice z Pragą. Autobusy przyjeżdżają na dworzec Florenc.
Drugą sensowną opcją dojazdu są pociągi. Można skorzystać z promocyjnych biletów IC z Warszawy (jeśli kupimy odpowiednio szybko, to można je dostać za 19 Euro), bądź spróbować z biletem kombinowanym. Kupujemy bilet do granicy, a następnej u czeskiego konduktora „przejściówkę” i przejazd do samej Pragi.
Jak poruszać się w obrębie miasta? – Praga jest bardzo dobrze skomunikowaną stolicą. Linie metra są sensownie rozmieszczone i dzięki nim możemy dotrzeć do większości ciekawych miejsc. Gdybyśmy jednak chcieli jechać gdzieś dalej, zabiorą nas tam autobusy lub tramwaje. Polecam kupno biletów całodobowych, koszt to 110 kc (około 18 zł), obowiązują na wszystkie rodzaje transportu miejskiego. UWAGA – w Pradze bilety ulgowe nie przysługują studentom! Polecam o tym pamiętać, bo kara za przejazd bez ważnego biletu wynosi 800 kc (ok. 130 zł).
Jak zwiedzać? – Jeśli nastawiamy się na oglądanie muzeów i galerii, warta polecenia jest Prague Card. Ceny (w zależności od tego jak długo karta ma być ważna) wahają się od 46 do 65 Euro. Może wydawać się to sporym wydatkiem, jednak karta gwarantuje darmowy wstęp do ponad 50 placówek muzealnych i zniżki do wielu innych. Trzeba też  pamiętać, że wstępy w Czechach są nieco droższe niż w Polsce. Dodatkowo jest też darmowym biletem komunikacji publicznej. Przed jej zakupem (można to zrobić na dworcu bądź w IT) warto sprawdzić listę muzeów i podliczyć czy taki zakup ma sens.
Co i gdzie zjeść? – Szczerze? Radzę zapomnieć o ekskluzywny restauracjach, które jako czeskie dania serwują szynkę z musztardą lub zwykły gulasz. Najlepiej wyjść poza centrum i poszukać jakiejś małej restauracji, lub jeśli trzymamy się Starego Miasta udać się do słynnej Havelskiej Koruny (Havelska 21). Za niecałe 20 zł można tam zjeść spory i prawdziwe czeski posiłek. Czego próbować? Na pewno knedlików (w wersji bramborowej lub zwykłej), smażonego sera, marynowanego sera, utopenca lub zupy czosnkowej z jajkiem.  W marketach polecam zaopatrzyć się w czekoladę Studencką i grube paluchy z kminkiem.
Co i gdzie pić? – Jasne, że piwo! Radzę jednak zapomnieć o Budweiserze, Pilsnerze, Brezniaku czy Krusovicach. Jeśli już musicie pić koncerniaki to moim skromnym zdaniem jedynie Velkopopovicki Kozel zasługuje na uznanie. Lepiej jednak porzucić ścisłe centrum i poszukać jakiegoś małego browaru lub pubu poza nim. Warto pokręcić się w tym celu po Zizkowie, albo udać się do klasztoru na Strahovie aby tam skosztować doskonałej Czeskiej IPY (Uwaga! Na terenie klasztoru działają trzy restauracje, ale tylko jedna jest przyjazna dla kieszeni. To ta, która jest najbliżej wejścia od strony Strahova).
Dla miłośników mocniejszych wrażeń pozostaje Beherovka (raczej wszyscy znają), pędzona na marihuanie wódka Konopna (nic szczególnego, ale z ciekawości można skosztować) lub absynt. Jeśli chodzi o „zieloną wróżkę” to ostrzegam – wiele restauracji oszukuje turystów i zamiast absyntu podaje znacznie słabszą nalewkę na absyncie! Jak poznać co piliśmy? Było to smaczne, słodziutkie i gładko poszło? Albo masz przepalone gardło, albo to nie był absynt! Jakiś czas temu oryginalny absynt podawały puby w okolicach rotundy św. Krzyża na ulicy Konviktskiej.
Miłośnikom win polecam winnice ogrodu botanicznego (ale o tym w następnych częściach).
Jeśli ktoś nie pije alkoholu powinien spróbować czeskiej Kofoli, która dzielnie wytrzymuje konkurencję ze strony Pepsi i Coca-Coli wypuszczając coraz to nowe smaki.
Gdzie spać? – Wszystko zależy od naszych wymagań. Można znaleźć sale wieloosobowe z dala od centrum i wtedy ceny można być niższa niż 30 zł za osobę/noc. Stracimy jednak sporo czasu na dojazdy do centrum miasta. Jeśli szukamy taniego hostelu w centrum i nie zależy nam na warunkach polecam hostel In Town na ulicy Ve Smeckach. Wprawdzie wejście i klatka schodowa niejednego mogą przyprawić o palpitacje serca, to pokoje są całkiem przestronne. Należy jednak zwrócić uwagę, że na dole znajduje Night club, a pracujące w nim dziewczyny zakwaterowane są w hostelu. Dlatego też wieczorem za oknami słychać okrzyki czarnoskórych naganiaczy, a na korytarzach… no cóż… przynajmniej jest na co popatrzeć.
Jeśli jednak szukamy czegoś przyjemniejszego to polecam hotele na Zizkowie. Warto przejrzeć pod tym kątem serwis booking.com – pokoje dwuosobowe ze śniadaniem (warto!) można upolować za mniej niż 50 zł za osobę/noc.
Można też szukać łóżek w kolejach czyli czeskich akademikach, chociaż te ostatnio nieco podniosły ceny.
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Bar Insekt – Łódź

O barze „Insekt” przeczytałem całkiem niedawno w internecie. Ilość negatywnych komentarzy pod artykułem, mówiła wprost – lepiej się pośpiesz, bo bar długo nie pociągnie. Tak się jednak zdarzyło, że do Łodzi zawitałem dopiero w zeszły piątek, a w sobotę udałem się do ww. miejsca. Mimo sporej liczby ludzi w OFF Piotrkowskiej, „Insekt” raczej świecił pustkami. Niektórzy zbliżali się do wejścia, by zawrócić widząc szyld. Ja jednak postanowiłem spróbować.
Krótka rozmowa z barmanem i dowiaduję się, że… potraw z robali się tutaj nie serwuje. Ale jak to?! Mężczyzna tłumaczy spokojnie, że robaki owszem są, ale podawane jako przegryzki do „normalnych” dań. Trochę to dziwne, ale czemu nie?
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Zaglądam w menu. Ceny jak w OFF – dość wysokie, ale bankructwo raczej też nie grozi. Ostatecznie decyduję się tylko na piwo (wybór raczej niewielki, ceny 8 zł za Książęce) i robale jako dodatek. Dostaję niewielki spodeczek z larwami mącznika i świerszczami bananowymi. Owady są uprażone i wyglądają całkiem przyjemnie. Larwy mącznika – super! W smaku przypominają ziarna słonecznika. Świerszcze jakoś mi nie podchodzą, posmak trochę dziwaczny, trudny jak dla mnie do skojarzenia z czymkolwiek jadalnym. Może trochę przypominający starą bułkę.
Sam pub wygląda jak większość lokali w OFF – designerskie plastikowe siedziska w żarówiastych kolorach. Nic niezwykłego jak na tutejsze lokale. Za to obsługa cierpliwa, w pełni profesjonalna i naprawdę pomocna.
Cóż, wychodzi na to, że „Insekt” trochę sobie zaszkodził reklamą w mediach. Z drugiej strony, trochę dziwi taka taktyka – „zróbmy normalny pub, ale podawajmy robale jako przekąski”. Jeśli tak dalej pójdzie, to nie wróżę temu miejscu długiej przyszłości. A szkoda, choćby ze względu na larwy mącznika 😉
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Podróżowanie a… trzecie przykazanie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
Spory ateistów i teistów, o to czy religia ułatwia czy utrudnia życie będą się toczyły chyba już do końca świata. Podobną kłótnię można by pewnie wymodzić w temacie wpływu wyznania na podróżowanie. Nie da się jednak ukryć, że większość systemów wierzeń narzuca pewne zasady czy obowiązki. W przypadku katolików jednym z nich jest uczestnictwo w niedzielnej mszy świętej.
Jakiś czas temu na blogu Wędrowne Motyle trafiłem na taki wpis KLIK (zbieżność z tytułem mojego bloga przypadkowa). Przeczytałem i zacząłem się zastanawiać jak to jest ze mną. Wniosków było kilka. Przede wszystkim nie wyobrażam sobie pójścia do zboru czy meczetu ZAMIAST do kościoła. Nie chcę tu wchodzić w rozważania, o to czy wszyscy wierzymy w jednego Boga czy też nie, ale… zwyczajnie nie byłbym w stanie czegoś takiego zrobić. Co innego iść do cerkwi. Choć niestety nie wiedziałbym jak zachować się podczas prawosławnej liturgii, stąd może pewien opór. Ale do rzeczy! Jak to jest z mszą podczas podróży?
Ano bywało różnie. I to nawet nie o to chodzi, że nie po drodze, czy szkoda czasu. Nie. Powód oporu był banalny. Do szewskiej pasji doprowadza mnie siedzenie na mszy, z której nic nie rozumiem. Tym bardziej, że wystarczyłoby żeby ta msza byłaby po łacinie i wtedy gdziekolwiek bym nie był, chociaż wiedziałbym co się dzieje. Pamiętam mszę po macedońsku. Wielka nowoczesna katedra, sporo luda, ksiądz coś śmieszkuje na kazaniu, wierni się śmieją, a ja nic. Czułem jakby wszystkie oczy patrzyły właśnie na mnie. Bardzo nieprzyjemne wrażenie. Mimo wszystko jednak zawsze starałem się przemóc. Momentem, który przekonał mnie, że warto chociaż próbować, była wizyta w Holandii. Niewielka wioska gdzieś w centrum kraju, mały neogotycki kościółek, wakacje – więc jakieś 10% stanu parafii i ja. Niby coś tam do mnie podczas liturgii docierało. Wyłapywałem z kontekstu pojedyncze słowa. „Chociaż tyle” pomyślałem sobie. Doszło do kazania. Znudzony oglądam zdobienia kościoła i nagle słyszę „Czenstochowa”. Ki diabeł? Wsłuchuję się w kazanie i dociera do mnie, że ksiądz mówi o idei pielgrzymowania na przykładzie Polski. Łapię się na tym, że dzięki znajomości podstaw łaciny i angielskiego zaczynam rozumieć całe zdania! I tak już jest do końca – wprawdzie nadal nie znam niderlandzkiego i pewnie połowę z tego kazania przepuściłem, ale jego sens do mnie dotarł. Po mszy rozmawiałem chwilę z kapłanem. Był bardzo zaskoczony, ale i zadowolony z tego, że akurat podczas tej homilii w kościele był obecny Polak. Mówił, że podziwia nas za takie długie i forsowne przemierzanie kraju w zbożnym celu.
Jest jeszcze kilka mszy „podróżniczych”, o których mógłbym wspomnieć (np. to jak wytypowano mnie do pierwszego czytania w Tallinie – na całe szczęście po polsku) ale to właśnie to zdarzenie pokazało mi ile tak naprawdę zależy od podejścia i nastawienia. Jeśli tylko się chce to można naprawdę dużo. A co Wy o tym myślicie?

Forszmak lubelski – testy

Forszmak występuje w dwóch wersjach. Ta popularna w Polsce to wariacja na temat gulaszu, z drobnymi zmianami. Tymczasem np. w Finlandii je się wersję zapiekaną przypominającą trochę luźniejszy pasztet. Mówi się, że do Skandynawii ta potrawa przywędrowała właśnie od nas. Miał ją przywieźć ze sobą marszałek Mannerheim. Ile jest w tym prawdy? Nie wiadomo.
Wersja polska tego dania, jest jak już wspomniałem wariacją na temat gulaszu. Dość gęstą i co istotne z ogórkami i grzybami (i oczywiście z mięsem)! Coś w pół drogi między węgierską zupą gulaszową a soljanką.
Postanowiłem przetestować forszmak lubelski. W tym celu wybrałem cztery lubelskie restauracje.
1) Na pierwszy ogień poszedł znajdujący się przy ulicy Grodzkiej 12 pub „Sarmata”. Za 8 złotych otrzymałem całkiem spory talerz pełen gorącej zupy. Wszystkie forszmakowe składniki były na miejscu, trzeba jednak zaznaczyć że podaje się tutaj ostrą wersję tego specjału! Nie zaszkodzi zamówić sobie dodatkowo jakiegoś napitku. Ogólne wrażenia bardzo pozytywne – 7/10 (jak ktoś lubi ostre potrawy to 8/10)
IMGP1985
2) Tam gdzie plac Litewski przechodzi w deptak znajduje się niewielkie bistro „Tancereczka”. Tutaj powinni udać się Ci, którzy wolą łagodniej przyprawione potrawy. Za 9 złotych zjedzą miskę pożywnej zupy. Smaczny, przyrządzany poprawnie, dobrze doprawiony, lecz nie za ostry. Gdyby był ciut bardziej gęsty byłaby 8, a tak będzie 7/10.
3) Jako trzecią odwiedziłem  Karczmę pod Strzechą z ulicy Leszczyńskiego 19. Położona jest kawałek za centrum (są jeszcze dwie filie tej restauracji, ale za tamte nie ręczę). Trzeba, idąc od centrum przejść park Saski i skręcić w prawo. Potem zejść ulicą w dół aż do samego końca. W drewnianej chacie (która jak pięść do nosa pasuje do otoczenia) znajduje się stylizowana na wiejską restauracja. Niektórzy goście w sumie pasują do wystroju – spora ilość panów o szerokich karkach, ze swoimi damami. A jak forszmak? Zaskakująco dobry. Ani za ostry, ani za łagodny a przede wszystkimi tani i… gęsty (to największy jego plus jest gęsty aż staje łyżka!). Mimo tego, że tutejszy forszmak jest nieco „płaski” i ja dodałbym chociaż trochę więcej przypraw, to jednak nadal jest to bardzo dobrze przyrządzona zupa.  I to  za jedyne 5 złotych! . W pełni zasłużone 8/10.
IMGP3362
4) I na koniec pub regionalny św. Michał przy ulicy Grodzkiej 16. Jak sami widzicie forszmaki podawane w Lublinie stoją na dość wysokim poziomie. Wydawało mi się, że w i tutaj poziom będzie podobny – okazało się jednak, że nie tym razem. Tutejsza cena forszmaku to 8.9 zł. Podawany jest w miseczce, na której rozciągnięto ciasto cebularzowe. Żeby spróbować potrawy trzeba łyżką przebić się przez wąski placek. A jaki jest sam forszmak? Taki jak być powinien! Idealnie wyważone proporcje przypraw, są grzybki, są ogórki, jest kilka rodzajów mięsa. Palce lizać! Do tego restauracja serwuje regionalne piwa (możemy napić np. lanych piw z browaru Jagiełło w Chełmie), a w oczekiwaniu na posiłki podaje darmowe przekąski. Za pierwszym razem otrzymaliśmy owoce z bitą śmietaną, za drugim razem gotowany bób. O dziwo w Internecie można znaleźć wiele zarzutów wobec tego pubu (m. in. zupełnie absurdalny, że porcje są zbyt duże) – nie wierzcie! Święty Michał deklasuje konkurencję – 10/10!
10524462_338055682986332_1559237905_n